Polana, na którą wyszliśmy drugiego dnia, jest gigantyczna, cała pofalowana i tylko patrzeć jak z którejś górki wyjdzie Frodo Bagins z Samem, żeby nas przywitać. Bajkowy krajobraz wzbogacają dodatkowo łaciate konie, bardziej zainteresowane soczystą, górską trawa niż naszą obecnością. Przez jakiś czas szukamy ścieżki, ale wszystkie wydeptane drogi kończą się przy ruinach chat pasterskich. Wytyczając sobie szlak ruszamy po prostu na przełaj, przez gigantyczne pastwisko.

Po drodze wchodzimy na mały szczyt, będącym chyba jakimś świętym miejscem. Na jego czubku ułożono spory kopczyk kamieni oraz coś na kształt kapliczki. Za wzgórzem kolejna łąka, wydaje się być jeszcze większa niż poprzednia, ale na pewno jest bardziej stroma i mocniej pofalowana. Pastwisko powoli się zawęża i postanawiamy iść prawą jego stroną wzdłuż urwiska.






W końcu znajdujemy ślady poprzednich turystów i utwierdzamy się w przekonaniu, że obrana droga jest prawidłowa. Jesteśmy już na wysokości ponad 3500 metrów, co każdy z nas odczuwa z każdym krokiem. Oddech się skraca i zmęczenie narasta, wspinaczka polega na zrobieniu kilkunastu kroków i pół minutowym odpoczynku na złapanie oddechu. Gdy docieramy do pierwszego śniegu Ola postanawia zrezygnować, cały czas ma problemy z kolanem i o ile na szczyt pewnie dała by radę wejść, to z zejściem w dół na pewno miałaby problemy. W dalszą drogę ruszam już tylko z Emilie, humor jej dopisuje pomimo tego, że idzie w spodniach bardziej nadających się na pidżamę i butach raczej przeznaczonych na miejskie chodniki.



Początkowo wspinamy się wzdłuż urwiska, ale z czasem drogę zagradza nam śnieg. Nie byłby to problem gdyby nie to, że śnieg jest zmrożony i każdy krok na stromym zboczu jest ryzykowny, stopa nie ma na czym się oprzeć, bo ubita warstwa lodu momentalnie łamie naszą równowagę. Momentami idziemy dosłownie na czworaka wspomagając się jedną rękawiczką – podzieliliśmy między nas jedyną parę jaką mamy. Gdzieś po drodze znajdujemy kije, które prawdopodobnie zostawili nasi poprzednicy, łamiemy je na pół i próbujemy opierać na nich nasz ciężar. Towarzyszące wspinaczce widoki zapierają dech w piersi, mamy wrażenie, że szybujemy w powietrzu. Pod szczytem zbocze góry odsłania nam widok na wodospady, które powstały z topniejącego śniegu na sąsiedniej górze, co chwilę urządzamy sobie sesję fotograficzną. Kilka razy jesteśmy pewni, że szczyt jest tuż tuż, że już go widać, ale za każdym razem po wejściu na górę naszym oczom ukazuje się dalsza droga.



Na rzekomo ostatnim odcinku daje się we znaki lekkie rozczarowanie, bo około dwieście metrów dalej widzimy kolejne i jeszcze wyższe od tego, na którym stoimy wybrzuszenie. Niestety przejście na nie jest niemożliwe – oddzielająca od końcowego odcinka warstwa lodu wygląda zbyt ryzykownie. Wydaje się nam, że gdyby tylko spróbować na nią wejść, szybko mogłaby się oderwać i zsunąć kilkaset metrów w dół.
Na Patalesh Peak dotarliśmy po prawie 6 godzinach wspinaczki z obozu. Hinduskie wskazówki, że do szczytu są tylko 3 godziny marszu, zwyczajnie się nie sprawdziły.



Po krótkiej sesji fotograficznej i odpoczynku ruszamy w drogę powrotną. Po 20 minutach od opuszczenia szczytu cała góra tonie już w chmurach, chyba mieliśmy mnóstwo szczęścia. Prawie całą drogę do obozu pokonujemy bez wody – niestety źle obliczyliśmy jej ilość. Zejście w dół po lodowych skorupach jest jeszcze trudniejsze niż wspinaczka. Na tę trasę świetnie nadawałyby się raki – czasem trudno wbić czubek buta w skorupę śniegu. Momentami tracimy cierpliwość i zjeżdżamy na „czterech literach” w dół, czasem hamując kijkami, które wbijamy w śnieg. W pewnej chwili dostrzegamy w dole doliny lawinę, która musiała zejść w czasie naszej obecności na szczycie. Słyszeliśmy jej odgłosy na górze, ale nie mogliśmy dostrzec żadnego jej śladu. Cieszymy się, że nie zaryzykowaliśmy przejścia przez ostatni śnieżny jęzor wiodący na szczyt.

Pastwiska, które przemierzamy w drodze powrotnej, wydają się nie mieć końca. Moje kolana nie znoszą drogi w dół i każdy kolejny krok jest dużym wysiłkiem i walką z napinaniem mięśni tak, aby te chroniły nogi przed ucieczką gdzieś w bok.
W końcu po 11 godzinach docieramy do obozu, Ola zdążyła się o nas zmartwić i powoli rozmyślała, do której ambasady najpierw zadzwonić – polskiej czy francuskiej. Kto chodzi po górach ten wie, że nic nie smakuje tak, jak prosty posiłek po całodziennej wędrówce. Zupki instant i herbata to jest to, co było nam najbardziej potrzebne po wysiłku. Jesteśmy tak zmęczeni, że wieczorem nie mamy ochoty pójść na wcześniej umówione ognisko z miejscowymi. Nawet historia o niedźwiedzicy grasującej po okolicy nie jest w stanie zabrać mi snu.
O poranku, po śniadaniu złożonego z herbatników z pomidorami i jednej zupki instant podzielonej na trzy osoby, zwijamy namioty i ruszamy w drogę powrotną do Solang. Humory nam dopisują, pierwszy czterotysięcznik w naszym życiu został zdobyty.


3 thoughts on “W drodze na szczyt Patalsu – część druga”
Za wytrwłość i ślczne zdjęcia złoty medal.
Ooooooooo!
Wiecie, że lubię Wasze wpisy i zdjęcia. Ale ten wprawił mnie po prostu w ekscytację. Oszałamiające widoki. Też kiedyś wlezę na taką górę.
Gratulowac 🙂