Decyzję planowanej drogi na przełęcz Rothang przesuwaliśmy kilka razy. Było nam za dobrze w naszym lokum z kominkiem. Codziennie z Ilią i Miszą kupowaliśmy drewno, wspólnie jadaliśmy śniadania i kolacje w zaprzyjaźnionym barze i leniwie spędzaliśmy czas na cichej werandzie lub w pokoju wypełnionym brzmieniem strzelających iskier.

Ostatni „manalski” dzień przeznaczyliśmy na zakupy i żegnaniu się ze sprzedawcami i właścicielami lokali, w których codziennie przesiadywaliśmy. Tort od Ilii i Miszy dla Agi z okazji urodzin miał osłodzić wyjazd, ale niestety nie było łatwo opuścić tego wszystkiego, co zdążyliśmy już uznać za rutynę. Dzięki chłopakom postanowiliśmy zmienić plany i zamiast ruszyć do doliny Spiti, dojechać rowerami do Leh przez jedną z najwyższych dróg świata położonej na wysokości 4000 i 5000 m n.p.m. Na początku lipca w Leh ma się odbyć spotkanie z Dalaj Lamą, a takiej okazji nie chcielibyśmy przepuścić. Tylko czy nam się uda? Do imprezy zostało niespełna tydzień, a kilometrów do przejechania ponad 400 przez góry…




Wyjechaliśmy po tradycyjnym śniadaniu około 12. Żeby bezkolizyjnie dojechać na Rothang, najlepiej ruszyć z Manali popołudniu. W pierwszej części dnia panują tam niemiłosierne korki. Niektórzy traktują Rothang jako punkt tranzytowy do Keylong lub Leh, a inni, przede wszystkim hinduscy turyści, jako ciekawą wycieczkę, której głównym celem jest zabawa w śniegu. Przez 52 km droga pnie się w górę, nieprzerwanie, często przy nachyleniu powyżej 10 %. Po dwóch tygodniach lenistwa wydaję się nam, że trasa jest wyjątkowo trudna, ale najgorszy odcinek zaczął się dopiero następnego dnia. Tak, nie zdołaliśmy dojechać na przełęcz w pierwszym dniu. Gdzieś w połowie całego dystansu zatrzymaliśmy się na nocleg. Pogoda nas nie rozpieszczała, bo po 14 zwykle padało. Rozbiliśmy namiot w małym zagajniku, gdzieś między serpentynami. Spało się dobrze, pomimo nocnych odwiedzin krów i koni, podgryzających trawę wokół naszego obozowiska. Rano wyjrzeliśmy z namiotu i jedyne, co zobaczyliśmy, to ogromna serpentyna na horyzoncie. Z napiętymi mięśniami i wydętymi płucami w poszukiwaniu tlenu ruszyliśmy pod górę.









Trasa na Rothang zawiera trzy główne skupiska stromych serpentyn. Przy drugim częściowo utknęliśmy. Korek samochodów ciągnął się w dół kilometrami, czasem blokując lewy „pas” dla pojazdów jadących w drugą stronę. Droga jest bardzo wąska, a im wyżej, tym asfaltu jest mniej. Miejscami przejeżdża się po prostu po błocie oraz po rwących strumieniach z wodą sięgającą powyżej kostki. Jeśli utknie się w nich, na Rothang dojeżdża się z mokrymi nogami. Tak było i z nami. Przed ostatnią partią zygzaków musieliśmy przekroczyć szeroki na kilka metrów potok wyłożony dużymi kamieniami. Jechaliśmy w kolumnie samochodów i motocykli. Dwóch motocyklistów zatrzymało się na środku strumienia blokując na chwilę ruch. Woda nie tylko wlała się nam do butów, ale i pokryła spody naszych sakw. Na dodatek Rothang wkrótce potem utonął w deszczowych chmurach. Wykończeni po godzinie dotarliśmy na przełęcz. Na szczęście po chwili chmury odsłoniły nam to, co chcieliśmy zobaczyć – widok na całą dolinę, której tak bardzo do niedawna nie nawidziliśmy:) Niestety nie mogliśmy dłużej zwlekać, bo na Rothang dotarliśmy około 18. A trzeba było jeszcze zjechać w dół drogą, którą trudno nazwać asfaltową, bo była to po prostu błotnista, wyboista i bardzo wąska ścieżka, przeznaczona głównie dla ciężarówek. Zjazd z przełęczy wydawał się nam jeszcze gorszy niż wjazd, zwłaszcza, że nagle zapadła ciemność, a wokół znajdowały się tylko obsypane śniegiem stromizny i wodospady. Ale o tym w następnym wpisie.









One thought on “Rothang Pass”
Coraz fajnie się Was czyta. Może to efekt przestawienia się na czas podróżowania ….
Nie wiem ale mi się coraz bardziej podoba. No i zdjęcia też … prima sort 🙂