Wysiedliśmy 12 km przed granicą, ach jak wymarzoną, cali w kurzu, brudni i przepoceni byliśmy niezwykłym wydarzeniem w tamtych rejonach. Wzdłuż drogi, jakieś 10 km, ciągnęły się ciężarówki. Maszyna za maszyną stała cierpliwie na swoją kolej, większość z nich oczywiście zaplombowana, stąd ostatni nasz autostop wyglądał tak, jak wyglądał. W towarzystwie pozdrowień naszych kibiców, dotarliśmy do pierwszego okienka, kolejnego i kolejnego. Przy irackich zatrzymano nas na dłużej w celu obfotografowania rowerów i nas samych. Przepięknie wyglądaliśmy z naszymi maszynami – trochę w jednym piaskowym kolorze. Jeden z mężczyzn obecnych na zgromadzeniu służby celnej mówił po niemiecku i mogliśmy się dowiedzieć więcej o walucie i bezpieczeństwie w Iraku. Pan reprezentował jakieś stowarzyszenie przyjaźni niemiecko-irackiej.

[wp_ad_camp_1]

Wyjaśnił nam, że w Zakho, najbliższej miejscowości znajdziemy dużo hoteli i w ogóle żeby się nie obawiać Kurdystanu. Szybko zdobyliśmy bezpłatne 14-dniowe wizy, nie musieliśmy wypełniać żadnych blankietów. Co ciekawe, oprócz umundurowanych żołnierzy na granicy całą granicą zawiadują Kurdowie, którzy są w cywilnych ubraniach. Każdy z nich w czasie kontroli powtarzał nam, że wjechaliśmy do Kurdystanu, a nie Iraku i że serdecznie nas witają w tym kraju. W końcu kurdyjski Irak! W końcu starożytne rogatki Mezopotamii! W końcu strefa wolnocłowa! Iracka była dużo lepsza, alkohol tani, jak barszcz, nie wiem, czy taniej widziałem kiedykolwiek na innych przejściach granicznych. Do Zakho mieliśmy 15 km, szybko przemieszczaliśmy się po wyboistych drogach, witani przez miejscowych, oklaskiwani (całą rodzina wysiadła z samochodu żeby nas powitać w swoim kraju i klaskaniem zachęcali nas do dalszej jazdy niczym na Tour de France), proszeniem o bis, eh. Ciężkie to życie czasem.


Zakho nie jest jakoś wybitnie ładnym miastem, ot przygraniczna miejscowość z bazarem, śmieciami na ulicach i jakimś zabytkiem. Za to hotele się cenią – w pierwszych 3 za dobę musielibyśmy płacić 50 dolarów, zdziwieni, zbliżaliśmy się do centrum. Hotel, do którego w końcu już po zmroku wprowadzaliśmy rowery, życzył sobie tylko 30 000 dinarów za dobę za dwie osoby, czyli jakieś 25 dolary. Zapewne można jeszcze taniej, ale prysznic i poduszka były ważniejsze. Ludzie tutaj są bardzo męczący, jesteśmy wielką atrakcją, myślę, że dawno nie widzieli żadnego turysty albo kogoś, kto wygląda jak my. Opędzić się nie można od spojrzeń, krótkich i długich, śledzących wzroków, długich zapatrzeń. Czasem czujemy się tak jakbyśmy byli kosmitami. Po kąpieli ruszyliśmy na kurdyjską kolację. Aga w końcu mogła zjeść ulubionego falafela, a ja mięso. Po wejściu do jakiejś „lokanty” odprowadzono nas, głównie wzrokiem, od razu za parawan dla kobiet, nie podano menu, ale przyjęto zamówienie na falafel i meat. Dostaliśmy ucztę wegetariańsko-mięsną z deserem w postaci bananów i jabłek w dziwnym jasnym słodkim sosie.


Zakho w dziennym świetle był jeszcze brudniejszy niż o zmroku. Wszędzie śmieci, rynsztoki, a w nich łódeczki z papierów i plastykowych zgniecionych kubeczków. No cóż, standard. I tak bywa jeszcze gorzej w innych krajach. Przespacerowaliśmy się po mieście w poszukiwaniu słynnego w tej okolicy mostu Dalal, wykonanego z wielkich brył wapienia. Archeolodzy utrzymują, że był wybudowany w pierwszym tysiącleciu przed Chrystusem. Teraz wygląda na trochę późniejszy, ale miasto dba o niego, bryły kamienia są ponumerowane, nie wiem dokładnie w jakim celu, mam kilka teorii, a samą drogę mostu oczyszczano dość porządni… szlifierkami. Stanowił ważne przejście z Mezopotamii do Anatolii w dawnych czasach.


Jeszcze pokręciliśmy się po mieście, głównie w poszukiwaniu poczty i księgarni. Do poczty nie trafiliśmy, ale pomógł nam policjant mówiący po niemiecku i zaprowadził nas do jakiejś pocztowej agencji, w której powiedziano nam, że wysłanie pocztówki do Europy będzie nas kosztowało 63 dolary od sztuki… odmówiliśmy oczywiście, pocztę postanowiliśmy odwiedzić później. Kilku sprzedawców, jak i pracownik w tej agencji zachowywali się tak, jakby dawno nie widzieli znaczka pocztowego. Kupiliśmy za to podstawowy słowniczek angielsko-kurdyjsko-arabski (bez kurdyjskiego się nie dało) z obietnicą nauki przynajmniej cyfr, co oczywiście nie jest trudne i wróciliśmy do hotelu na pyszny gorący czaj ulepek. Czaj w Kurdystanie smakuje jednak inaczej, jest mocniejszy, bardziej aromatyczny i baaardzo słodki, nikt nie pyta się o to, czy słodzimy, po prostu szklanki już są podawane z cukrem w herbacie.


Odwiedziliśmy jeszcze miejscową piekarnię okrągłych placków, pieczonych na ścianach glinianych pieców, chlebki dostaliśmy za darmo, a jeszcze dostaliśmy do nich słodkie gorące mleko.
[wp_ad_camp_1]
















4 thoughts on “Iracki Kurdystan – Zakho”
Kalafiory w Kurdystanie??
pozdrowienia ze Śląska!
A najlepsze jest to, że oni tu pikle robią z kalafiorów – czyli takie marynaty albo coś w tym stylu.
Ten Kurdystan to wyglada troche jak nasza Szuflandia… zero kobit…
Jak dobrze poszukasz to i kbietę znajdziesz.