Czas przecieka nam przez palce. Jesteśmy już trzeci tydzień w tym kraju i nigdzie jeszcze nie zagrzaliśmy miejsca dłużej niż niepełne trzy dni. Może to przez narzucony limit czasu wizowego ? A może po prostu Wietnam nie uwiódł nas tak jak zdarzało się już nie raz z innymi krajami ? Ale koniec narzekania, nie da się tak cały czas mamrotać o tym, że komercja, że turystycznie, no i drogo, głośno i takie tam. Gdy tylko tytułowe miasto opuściliśmy, skończyliśmy z upuszczaniem żółci. Pomiędzy podobnymi miejscami do Hoi An było całkiem fajnie i jakoś przaśniej. Tylko pamiętajcie – Nha Trang i Mui Ne omijajcie z daleka, chyba że chcecie poznać swojego wroga, albo znajdziecie cudem rozkoszną ciszę w nowym (czyli pustym), schludnym i tanim hotelu jak my;). Tym wpisem zdążamy do końca wietnamskiej tułaczki, mimo że „na kartach” tego wpisu przejedziemy aż tysiąc kilometrów.
Okolice Hoi An to dawne królestwo Champa. Kilka sąsiadujących prowincji jest upstrzonych świątyniami i słynnymi wieżami kultury Cham. Kilka kilometrów od miasta znajduje się My Son, jedno z najważniejszych miejsc sakralnych i intelektualnych monarchii Cham w IV- XIII wieku. Zniszczono je w dużej mierze podczas amerykańskiego bombardowania. Część wspaniale rzeźbionych świątyń, głównie dedykowanych bogu Shiva, została odrestaurowana przez kilka międzynarodowych ekip archeologów i konserwatorów (w tym już wspomnianego polskiego bohatera regionu Kazia Kwiatkowskiego). Niektórzy nazywają to miejsce małym Angkor i my podpisujemy się pod tym, choć skalą jemu nie dorównuje. Jest to ciche rumowisko pięknych świątyń o bogato rzeźbionym detalu architektonicznym. Kazano nam zwrócić uwagę na charakterystyczny dla tego kunsztu detal przypominający wijące się robaczki i jest ! Są robaczki, jak europejski styl małżowinowo-uszny, he he ! Tylko że niczego więcej nie udaje się nam nazwać ani rozpoznać i do czegoś przyrównać (oprócz kilku przedstawień Shivy i jego wcieleń). Bo gdy brak przewodnika, działamy na ślepo.








O samym Hoi An powiemy krótko – miasto portowe o bogatej tradycji handlu z Chinami, Japonią, Francją, Portugalią, Indiami itd. Dzięki tym wpływom jego zabudowa to mieszanka różnych kultur z francuską jako przodującą. Kolor musztardowy elewacji to podobno znak rozpoznawczy byłych kolonii francuskich. Nie weszliśmy do żadnego z budynków głównych alejek wpisanych na listę UNESCO, nie zobaczyliśmy, jak wyglądały domy Japończyków, czy Chińczyków, nie zaszliśmy do żadnej z ciasno położonych uliczek, bo gwar, ogrom ludzi i ceny przywarły nas do muru. Jedyną ucieczką od miasta była cicha plaża położona daleko od głównego punktu nabrzeża i szybki wyjazd następnego dnia. Ale zanim wyjechaliśmy, zdążyliśmy jeszcze skorzystać z bogatej oferty tanich drinków. Usiedliśmy po prawej, rzadziej odwiedzanej stronie rzeki i patrzyliśmy na świecące zabawki puszczane w górę i lampiony chińskie puszczane w dół, na mieniącą się od świateł wodę, świecący most, świecące balony i wszystko, co błyszczące w tym mieście. Ładnie i jeśli przyjdzie ochota na rozrywkę, to na pewno znajdzie się ją tutaj. Uroda miasta nie nakłoniła nas jednak na dłuższy pobyt. Na głównym deptaku klimat rodem z Zakopanego w szczycie sezonu. Chcecie zdjęcie z misiem na moście? Proszę bardzo, miś jest gotowy. Smażone banany w cieście? Do wyboru do koloru, gdyby miały głosy to Wietnamczycy nauczyli by je krzyczeć „kup mnie” w kilku językach. Tylko oscypków jeszcze nie nauczono się tutaj podrabiać.







Następnym przystankiem po 200 kilometrach była plaża My Khe, na której spotkaliśmy pewnego Francuza, mieszkającego w Wietnamie ponad 10 lat. Uczy w jednej ze szkół w mieście obok. Zaprosił nas na wydarzenie roku szkolnego – konkurs języka angielskiego. Konkurowały ze sobą cztery uniwersytety w pięciu dyscyplinach. O ile przedmiotem konkursu był ów obcy język, w jednej dyscyplinie o nazwie „Umiejętność komunikowania się w języku angielskim” grupy oceniano głównie za śpiew i taniec, czyli za zręczność w zabawianiu publiczności :). Oprócz części rozrywkowej był i quiz z historii własnego kraju (po angielsku oczywiście) z takimi pytaniami jak na przykład o datę wejścia poszczególnych azjatyckich krajów do organizacji AESIAN (wiecie?). Bruno krytykował każdą szkolną reprezentację, oprócz własnej, argumentując, że były strrrrasznie nudne i nie śpiewały piosenek :). Zdecydowanie preferowaliśmy ten sposób rozrywki niż dwa dni pobytu w mieście świateł. Nie było to ładne w ogóle, ale posiedzieć wśród gwarnej wietnamskiej młodzieży przez trzy godziny było warte każdego następnego miasta na naszej drodze do Sajgonu.


Zanim dotarliśmy do Sajgonu mieliśmy jeszcze szybką okazję pobyczyć się na (prawie czystej) plaży ! W małej wiosce rybackiej znajduje się całkiem znany okolicznym mieszkańcom Life’s Resort. A zaraz obok kilka hosteli dla „białasów” z barami na plaży. Miejsce to jest oczywiście prowadzone przez obcokrajowców, a obecnym managerem jest Węgier, który jak tylko się dowiedział, że jesteśmy z Polski wyrecytował znaną nam wszystkim frazę: „Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki”. Popołudnie minęło nam na lenistwie na leżakach, poszukiwaniu wielkich muszli oraz na wieczornych pogawędkach z Mileną – Polką, która przypadkowo znalazła się w tym samym miejscu, co my. Zostaliśmy tylko na jedną noc, bo cena 8 dolarów za łóżko w dormitorium nie pozwoliła na więcej, ale i tak było przyjemnie. Warto tutaj dodać, że ów miejsce nie reklamuje się specjalnie, a instrukcje dojazdu są zazwyczaj przekazywane ustnie przez osoby opuszczające „rajską plażę” lub przez Wietnamczyków mieszkających w pobliskich miasteczkach.


Do Sajgonu spieszyliśmy szybko. Nigdzie nie zostaliśmy już dłużej niż tylko jedną noc. Do Ho Chi Minh dotarliśmy spoceni i zmęczeni (w tej kolejności). No i oczywiście z wytrzeszczem oczu. Ruch uliczny jest nie do opisania, trzeba poddać się fali, w którą się wpada i bacznie obserwować sąsiadów. Owa fala zaprowadziła nas w turystyczną część miasta – District 1. Z naszego klimatyzowanego hostelu wychodziliśmy tylko wieczorami, temperatura była po prostu nie do zniesienia, aż strach pomyśleć, że w Kambodży będzie tylko gorzej. Po całych 3 dniach w Ho Chi Minh City z duszą na ramieniu ruszyliśmy w stronę granicy. Nasłuchaliśmy się niesamowitych historii o zdolnościach korupcyjnych urzędników na granicy, o tym jak kradną motocykle, o tym że nie możliwe jest wjechać na motocyklu do Kambodży. Co jedna historia, to ciekawsza, ale takie historie najlepiej sprawdza się na własnej skórze…
A na koniec kilka zdjęć z drogi do Sajgonu…


