Właściwie port położony był na północ od Dubaju, w miejscowości Sharjeh. Do samego Dubaju miało być tylko 20 km, więc ochoczo i spokojnie ruszyliśmy przed siebie, przez równe ulice otoczone równo przyciętymi trawnikami. Arun, u którego mieliśmy nocować, mieszka po drugiej stronie Dubaju, więc spodziewaliśmy się, że może droga na osiedle Emirates Hills może potrwać trochę dłużej. Z terminalu wyjechaliśmy około 13, więc mieliśmy nadzieję wykonać małe „prezwiedzanie”. Wybraliśmy drogę najbliżej położoną morza, które traktowaliśmy jak azymut. Niestety nie zawsze się to udawało, bo kolejne napotykane „downtowny” przysłaniały nam punkty orientacyjne.

[wp_ad_camp_1]
Pierwsze wieżowce w liczbie sztuk „wiele” znajdowały się w samym Sharjeh. Ruch uliczny adekwatnie do wielkiego miasta pędził na złamanie karku, a my razem z nim. Gdy wyjechaliśmy z pierwszego „downtownu” zaraz wjechaliśmy w kolejny, i w kolejny… i jeszcze kolejny. Jechaliśmy w rozdziawionymi buziami, czasem punktując słowami: „niesamowicie”, fantastycznie”, „och” to, co widzimy przed i nad sobą. Miasto naprawdę przypomina Nowy Jork, wieżowców jest tutaj mnóstwo, tak jak i porsche, lamborghini i ferrari. A najlepsze były drogi – 5, 6, nawet 7-pasmowe, my z rowerkami zajmowaliśmy zewnętrzny wąski pas, czasem niestety musieliśmy skręcać w lewo, co oznaczało niemały stres. Żeby czasem sobie ulżyć w tym stresie i piekielnym upale, zamykaliśmy się w klimatyzowanych przystankach.

Wjeżdżając do Dubaju czuliśmy się, jakbyśmy przenieśli się w czasie, bo w porównaniu z Iranem, miasto jest niesamowicie nowoczesne. Czasem nasuwały się nam jeszcze inne skojarzenia – z filmami science fiction – bo wszystko było industrialne, chłodne i stalowe, tylko wielkie skwery na środku rond były pokryte dywanami fioletowych kwiatów, a w otoczeniu nowoczesnych budynków zaprojektowano zielone trawniki o przeróżnych kształtach. Wszędzie było bardzo czysto, o co dbały służby miasta zatrudniające głównie Pakistańczyków i Hindusów do sprzątania miasta.
Tak, tego dnia przeżywaliśmy wiele szoków, również z powodu ubioru kobiet. Aga swobodnie mogła zdjąć chustę z głowy i sukienkę okrywającą biodra, bo przy miniówkach i obcisłych biodrówkach napotykanych kobiet, wyglądałaby trochę dziwnie. Kolejnym szokiem był język angielski, który okazał się być drugim narodowym językiem Emiratów, praktycznie wszyscy się nim posługują w Dubaju, oczywiście z powodu mieszkających tu, stanowiących ¾ populacji Dubaju, obcokrajowców.
Dubaj przywitaliśmy przebitą oponą, potem następną i następną. Nie wiemy, dlaczego w tak czystym mieście ciągle wbijały się w nasze opony druty, bo w zaśmieconym Iranie nie mieliśmy takich problemów. Na pocieszenie wypiliśmy świeżo wyciskany sok (choć bardziej przypominało to mus) z mango, pyszny i orzeźwiający, gęsty i przyjemnie żółty. Coś wspaniałego. Zjedliśmy jeszcze szybki obiad i mogliśmy stawiać czoła kolejnym 6-pasmowym ulicom. Po drodze wypiliśmy jeszcze kolejne soki, kawę, nie spiesząc się w ogóle, bo przejechane 30 km oznaczało, że na pewno jest już niedaleko. Zjechaliśmy z głównej nadbrzeżnej drogi, żeby zrobić obowiązkowe zdjęcie dawnemu symbolowi Dubaju – budynkowi w kształcie żagla (teraz jego miejsce zajął jeden z najwyższych budynków świata) – i ruszyliśmy dalej, choć tym razem trochę szybciej. Była już godzina 6, a my dalej nie dojeżdżaliśmy do osiedla Springs. Gdy już wydawało się, że jesteśmy kilka kilometrów od naszej destynacji, zaczepił nas rowerzysta, oznajmiając nam, że do Emirates Hills to jeszcze 25 km.



Słońce zachodziło, a my dalej pedałowaliśmy. Gdy już myśleliśmy, że będzie zjazd na nasze osiedle, pojawiło się następne „downtown”. Do osiedla dotarliśmy po zmroku, około godziny 21.
Uf, po przejechaniu 60 km (!) w końcu zawitaliśmy u Aruna. Zdziwiony, gdy zobaczył tylko dwie osoby, wyjaśnił nam, że dostał wiadomość od Hiszpana Bruna, który poinformował go o naszym i ich przybyciu. Od razu pomyśleliśmy o Brunie, którego dopiero poznaliśmy, tylko w ogóle nie rozmawialiśmy z nim o naszych planach noclegowych. No ale nie było to wtedy tak bardzo istotne, bo czekały na nas ratatouille i zapiekanka ziemniaczana. A gdy kończyliśmy kolację, zjawili się Bruno i Julia, nic nie wiedząc o naszym przybyciu. Dziwne i niestety do końca niewytłumaczalne.
Emirates Hills to nowe, strzeżone osiedle, dzielące się na numerowane sektory Springs z willami, stawami i basenami. Warto zobaczyć Dubaj na Google Maps, żeby przekonać się o jego wyjątkowej urbanistyce. W tym mieście nic nie powstało przypadkowo, wszystko jest przemyślanym konceptem architektów i urbanistów. A symetryczne i dość ekstrawaganckie kształty osiedli, przeplatane polami golfowymi, świadczą o jego ekskluzywności. Zaznajamianie się z Dubajem było po prostu zaskakujące i niesamowite.
Arun mieszka sam w wielkiej willi z ogrodem i dostępem do basenu, dzielonym z innymi pobliskimi willami. Jest Hindusem, zajmującym się pośrednictwem pracy dla swych rodaków i Pakistańczyków. W wolnych chwilach jeździ rowerem i przyjmuje gości z Warmshowers. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy pomieszkać trochę u niego, bo patrząc na Dubaj, mieliśmy wrażenie, że hotele mogłyby się znaleźć poza naszymi finansowymi możliwościami. Ale o drogim życiu w Dubaju w następnym wpisie.




2 thoughts on “Dubaj”
ŁADNIE, CHOĆ DUŻO BETONU.
Poproszę więcej fotek.
J.
Robimy co możemy, długo sie zdjęcia ładują i wybieramy tylko te najlepsze.