Deszcz towarzyszył nam przez całą noc i poranek. Ruszyliśmy z impetem pod kolejną górę w poszukiwaniu wioski i sklepu z chlebem. Trochę bez przekonania pytaliśmy o chleb w różnych sklepach, bo poprzedniego dnia utwierdziliśmy się w przekonaniu, że trudno go kupić. Prawdopodobnie wszyscy wypiekają go sami w wioskach, w sklepach proponowano nam pakowany chemiczny. Właściwie szumnie to brzmi – wypiekać chleb, bo są to po prostu cienkie krągłe lub w kształcie rombów lawasze lub shoarmy lub jeszcze cieńsze krążki w formie suchych półprzezroczystych płatów, w które zawija się mięso i warzywa. Za to, jak znajdzie się gdzieś po środku pustkowia małą piekarenkę z jeszcze ciepłymi rombami, do których ktoś podaruje ci słodki serek, głównie jedzony z miodem, to deszcz nagle przestaje istnieć i może spływać do woli bez zauważenia po twarzy. Tego dnia góry nas nie opuściły, choć znacznie zmalały. Z boku drogi przypominały trochę sinusoidę, bo bez końca trzeba było wyjeżdżać na wzniesienia i z nich zjeżdżać. Ukształtowanie gór tutaj było dość charakterystyczne – nazwaliśmy je karbowanymi górami, przypominały trochę morskie muszle.


[wp_ad_camp_1]
Pobiliśmy nasz rekord tego dnia w pozowaniu do zdjęć. Ciągle ktoś nas zatrzymywał – całe rodziny, młodzi chłopcy, nawet dziennikarz z gazety z Duhok, zdążył z nami zrobić wywiad. Potem znów rodziny, starsi mężczyźni, nauczycielki… i tak ciągle do wieczora. Jeszcze zdążyliśmy wymienić pieniądze w sklepie, w witrynie którego znaleźliśmy polskie banknoty przed denominacją i zjeść po shoarmie.



- Po takiej drodze jechaliśmy przez dłuższy czas, cała dla nas
Teraz mogliśmy szukać miejsce na nocleg. Na szczęście znaleźliśmy wspaniałe i odludne miejsce z widokiem na szyb naftowy. Już nie musieliśmy się uśmiechać, opowiadać skąd jesteśmy i tłumaczyć po co w ogóle jedziemy rowerami taki szmat drogi. Całą noc i poranek towarzyszył nam zapach pieniądza unoszący się po okolicy – zapach paliwa był całkiem intensywny.





Następnego dnia znów toczyliśmy bój ze zdjęciami, rozmowami i uśmiechami. Byliśmy obdarowywani na każdym kroku, od Kurda mieszkającego w Holandii na stałe dostaliśmy latarki dla bezpieczeństwa, a od pewnej rodziny bukiet kwiatów. W pewnym momencie nie mogliśmy nawet ruszyć, bo ciągle ktoś ustawiał się w kolejce do zdjęć z nami. W kolejkę ustawili się też żołnierze, żeby sprawdzić paszporty, potem natomiast Węgier, pracujący w Arbil jako inżynier. Na szczęście droga do Hawler (kurdyjska nazwa Arbil) umykała nam szybko, mimo szutrowych, kamienistych i podziurawionych poboczy i mogliśmy niebawem schować się przed spojrzeniami innych.


[wp_ad_camp_1]

